okiem czasu

Piotr Nowak

Portret Człowieka z Latem

"Gdyby pewnego dnia moje dłonie nie miały siły utrzymać długopisu, a ból sprawił, że nie mogłyby pochwycić aparatu fotograficznego, to wtedy będę wiedział, że czas już wyjść do nowego życia."

Nie pamiętam kiedy i nie pamiętam już komu tak powiedziałem, a pewnie było to wypowiadane przeze mnie wiele razy i zapewne niejednej osobie. Słowa zrodzone z lęku i smutku nawet po bardzo długim czasie wracają do nas, a co gorsza w fizycznej postaci. Wiele lat zajęło mi zrozumienie tego, czym są myśli rodzone w najgłębszym mroku i czym są słowa, które się z niego wydobywają. One nigdy nie umierają, nigdy nie zapominają swojego ojca i wracają nawet, gdy pozornie czas pozwala nam o nich zapomnieć. Znajdą Cię i jak pierwsza kropla deszczu upadająca na suchą ziemię, zaczną żyć śmiercią, dotykając ciała i umysłu. To jest jak ruch wszechświata, który nagle cię przeszywa w najsamotniejszą noc. Niby wiatr, niby miliard igieł przez nasze ciało, a potem unosisz powoli głowę w górę i widzisz płomyki, których nigdy nie policzysz, które tak bardzo zachwycają swoją wręcz nierealną obecnością. Najwięcej tych płomyków widać letnią nocą, gdy samemu się znika we własnym cieniu, a odczuwalne ciepło nie jest wtedy tym, czym jest dla innych. Lato nocą było dla mnie jak płonący las dla zwierząt! Ogień, przez który nie można się przedrzeć.

Przetrwać noc, przetrwać dzień, przetrwać lato, a szczególnie jakże pechowy dla mnie koniec lipca i koniec sierpnia! Taka myśl zjawiała się co chwila, gdy wiosenne słońca puszczały do mnie oko, gdy przemierzałem ulice swojego miasta w codziennych sprawunkach. To samo słońce otulało piękne włosy młodych dziewczyn i zapewne przyjemnie pieściło skóry chłopców, którzy już mieli prawo tańczyć z wiosną, a nawet skraść jej wianek z głowy! Dla mnie zaś ten uśmiech za chmur był jak znak ostrzegawczy, który wyłania się podczas podróży z nocnej mgły pamięci. Przez ponad 10 lat zapach i ciepło tej pory roku niosło dla mnie wszystko co najgorsze. Jak powracająca klątwa, której nie da się odczarować. Przypominam sobie samotne nocne, spacery i ten właśnie zapach ciepłej nocy, który uzależniał swoim smutkiem, bo smutek co wyrósł z osamotnionego serca silnie uzależnia.

Chodziło się godzinami bez celu, by zmęczyć ciało i umysł, by nie zapraszać rosnącego smutku do swojego pokoju, gdyż tam wychodził z moich oczu i wrastał w ściany, zabierając każdy centymetr światła! Nie było potem czym oddychać, gdy ta czarna materia stawała się wszechświatem, w którym żaden człowiek nie jest zdolny przetrwać!

Podczas takich spacerów napotykało się różnych ludzi, głównie zakochaną młodzież całującą się na ławkach. Pijanych 20 letnich z przepięknymi wiosnami, co wpatrzone w nich jak w bogów i czasami tych, którym bezdomność założyła smycz. Między tymi światami wlekł się mój żywy trup, który nigdzie nie pasował, który trochę jak łódeczka z papieru na niespokojnej kałuży, co dręczona przez ślepe buciory codzienności! Jeszcze nie tak do końca martwy, ale już ledwo żyw, wykonywał automatycznie czynności jak poruszanie nogami, oddychanie i oczyszczanie duszy deszczem, nie z nieba a z butelki. 

Za dnia paliło coraz mocniej i już wcześniej w okna zaglądała śmierć. Blisko już lipiec i kolejny koniec świata. Nocami paliło jeszcze mocniej, a zza okna dochodziły głosy życia, które nigdy nie należały do mnie. Był taki okres, że nikt nie odwiedzał mnie i ja nikogo nie odwiedzałem, gdyż uwięziony byłem w "czarnej nocy duszy". Gdziekolwiek bym nie był, była jedynie ze mną NICOBECNOŚĆ - tak ją nazywałem, gdy zacząłem ją fotografować w mieszkaniu nieprzekraczającym 35m2. I tak przez wiele lat, gdy umierało się na życie, w zbyt czarnej otchłani, by ktoś ją zauważył.

Latem 2012 w dwa tygodnie straciłem wszystko. Straciłem pracę, narzeczoną, zmarł Ojciec, nie miałem gdzie mieszkać! Przez kolejne lata traciłem przyjaciół i rozum dławiąc się w Trumnie przy ulicy Słowackiego 5. Każdego lata przez 6 lat mojej NICOBECNOŚCI następowała kulminacja i tak miłości pozostawiały we mnie noże, przyjaźnie zanikały, a obłęd i smutek pożerał nie tylko moje ciało i dusze, ale ten mały pokój, w którym już nikt nie potrafił oddychać.

Długie, ciepłe i nazbyt jasne noce bywały nie do zniesienia, więc zapijał się trup w trupa kończąc się to na dywanie w swoim pokoju, to w parku czy na chodniku, gdy śmierć, co nigdy śmiercią nie chciała być do końca, dotykała palcem czoła. Tęskniło się strasznie człowieka, jakiejkolwiek obecności. Samotność to wiadro czarnej krwi, a osamotnienie to te wiadro tonące w studni, której nikt nie widzi! Izolacja interpersonalna, rzekłby pan doktor! Więc tęsknota była jedyną oznaką życia i tęskniło się potwornie człowieka, tęskniło się życie i bardzo tęskniło się wtedy pewną okularnice, którą nazywałem „Niewytłumaczalna”. Dużo nas łączyło i w pewnym momencie była jedyną osobą bardzo mi bliską, a kto jest blisko czarnej dziury, ten znika. Pochłaniałem światło z powodu jego braku, nie dając w zamian nic. Nie mogło inaczej się wydarzyć i w tej, mimo wszystko pięknej historii między mną, a Niewytłumaczalną. Myślę, że nigdy nie przestałem za nią tęsknić.

Napisałem w tamtym okresie wiele wierszy, a także listów, których nigdy nie wysłałem, których nigdy nikomu nie pokazałem. Inne moje wiersze i listy, jak miewam ma do dziś, gdzieś schowane w szufladzie, może i nawet szufladzie serca.

Ogrom rzeczy wydarzyło się przez te 6 lat, ale w żadnym wypadku nie było to życie, a jakieś jego okruszki. Pojawiały się przyjaźnie i znikały, pojawiały się dziewczyny, czasem na dłużej , czasem na chwile, ale każda z nich miała w sobie taki sam mrok jak mój, a razem, obok siebie takie czarne morza nie mogą istnieć. Bywało też często tak, że będąc na samym dnie umiałem jeszcze innym pomagać, słuchać ich prawdziwie, a nawet pozwalać im bezpiecznie spać w moim małym pokoju. Potem, jak to najczęściej bywa, gdy wstaje się na nogi, to się wychodzi, znika i już nie wraca. Także porzucania smak znałem bardzo dobrze, za dobrze, i bliżej było mi potem do bezdomnych kotów niż do ludzi. Płukałem zaś gardło w pobliskim barze i spieszyłem się zalać, nim łzami miało zalać się to porzucone szczenię, kot lub inne bezbronne zwierzę , które mieszkało we mnie. 

Wspominam lato i posmak ciepłego powietrza jako moją udrękę pośród świateł miasta, samotnego ostrza nad kartką, która wyczekuje wiersza jak gościa w domu i nieświadomych świadków mijanych w parkach i pod knajpami, świadków rodzącego się portretu poety. Nie były to narodziny na uczelni lub warsztatach literackich, a bolesny poród, w którym najpierw pojawiły się delikatne, wręcz jedwabne dłonie, a potem cała reszta, tuż pod twoim domem przyjacielu, tuż za zakrętem w ciemnym zaułku, tuż między trzepakiem i kontenerem na śmieci, między butelką wódki a butelką łez trzymaną jak bukiet kwiatów dla wymyślonej miłości! Tak rodzą się pocięte dusze o delikatnych dłoniach! 

Latem 2018 roku postanowiłem już kolejny raz umrzeć. Nie miało to być jak do tej pory w obłędzie pisanego wiersza wódką i krwią, pod mostem czy na klatce schodowej bloku w którym mieszkałem, czy zwyczajnie w pokoju, który i tak już był martwy. Postanowiłem się przygotować i wyjechać, uciec gdzieś przed siebie. Tylu nas było, ogrom uciekających przed samym sobą i koniec zawsze taki sam! Przyszła kolej na mnie. Ostatni dzień lipca i znikam z tego miasta, znikam z tego świata, znikam z tego życia, od życia, od „nieżycia”. Opcje były dwie: porzucić Trumnę i NICOBECNOŚĆ i przeżyć lub porzucić Trumnę i NICOBECNOŚĆ, znaleźć Drzewo Niczyje i już nie wrócić. Jakże brzydko opisuję tę panienkę w przewiewnej sukience, co w najcieplejsze dni tańczyła każdego roku na moim trupie, ale to nie oznacza, że jesienna dziewczyna i mroźny oddech przepięknej pani zimy był, dla mnie łaskawsze. Małe literki waszych imion ode mnie, za wielkie wiersze umarłych! 

Różnica między latem a jesienią i zimą była taka, że świat za oknem w tych chłodniejszych porach roku był bardziej martwy, tak martwy jak ja i przez to mniej bolało, mniej raziło w oczy. 

W lutym 2019 roku uciekłem z Trumny na dobre! Pękła, wpuszczając po raz pierwszy od wielu lat sznur światła, który zdołałem pochwycić. Nie parzyło to światło, które okazało się liną ratunkową. Przeżyłem, przegnany przez morze, w którym zostawiłem nocą swój wiersz. Wróciłem, by porzucić NICOBECNOŚĆ!

Nowe miejsce, piękne i dłonie, które chociaż przez całe życie pracowały fizycznie, nadal były delikatne jakby dziecka, które się nie starzeje.

Dłonie, które otwarły nowe drzwi, nowe życie, ułożyły na stole nową czystą kartkę i nie napisały nic, i to był dobry znak i było dobrze, było całkiem dobrze, dopóki pod oknem nie zjawiła się ŚMIERĆ i dopóki nie wpuściłem jej do mieszkania, a Tęsknota za Niemożliwym nie uderzyła z ogromną siłą i zaprosiła do życia, które nie mogło trwać, któremu pisana była śmierć, a jednak się weszło w ten ogień, a ogień przypomniał znienawidzoną porę roku. 

Także latem, a dokładnie z końcem lipca 2019, śmierć powybijała mi szyby z okien i jak czarna rzeka wdarła się w moje progi, stając przed moimi oczyma, powiedziała „nie myślałeś chyba, że tego lata się nie spotkamy?” Porzucono dłonie poety w połowie sierpnia, oddano je upartej pani lato, by płonęły nawet nocą, a z nimi kartki tęsknoty i obłędu. Co raz bardziej obce, gdy ogień tęsknoty wypalał blizny, linie papilarne, skórę, by z nowym dniem, delikatnością zwodziły tego co na nie spoglądał. Nie potrafiło się uwierzyć, że znowu wszystko się powtarza, że to się dzieje znowu na prawdę, że to nie jest tylko sen! Może to zemsta NICOBECNOŚCI, może należę już tylko do niej i tylko Drzewo Niczyje jest w stanie mnie uwolnić? Ktoś puścił film od początku tylko w innym kinie - tak się poczułem, tak rozmyślałem o tym wszystkim. Pozwolili mi pokochać Niemożliwe i pozwolono mi znowu nie umrzeć, by dławić się znanym zapachem letnich nocy.

Pani śmierć jednak nie miała zamiaru mnie oszczędzać i zabawiła się mną, nabierając mnie ponownie! Rok później, latem porzucono mnie raz jeszcze, a do tego obdarowano mnie chorobą na całe życie. Lato 2019 i 2020 okazało się tak samo bezwzględne jak pozostałe lata mieszkając w Trumnie, a może i nawet potworniejsze, bo w swej intensywności wydarzeń gęsto bezlitosne! Gdziekolwiek bym nie poszedł, uciekł, wyjechał, przeprowadził się, ta kropla czerni co wiruje w moim sercu, przyciąga Śmierć i ŚMIERCI, o które się nie proszę, nie prosiłem, bo Tęskniłem za spokojem, miłością, a nie wierszem z czarnej krwi, nie ŚMIERCIĄ mi Niemożliwą! 

W chorobie, która ostro mnie potraktowała i dość mocno zniszczyła, towarzyszyła znowu samotność i osamotnienie i tylko dłonie chociaż drżące nadal żywe, piszące, jakby były odłączone od reszty ciała, jakby pochodziły nie z tego świata i miały rozkaz pisania, dokumentowania, jakby obce, nie moje, opętane! 

Leżąc wiele razy nocami w łóżku, w bólu całego ciała, miałem obok siebie notes , a one pisały! Dłonie chociaż ledwo trzymały długopis robiły to, uparte, waleczne jak wtedy, gdy pod blokiem lata temu ocierały krew z twarzy, tak i teraz wygrywały z agonią! Do kogo one wtedy należą?

Pisały „Tęsknić za Niemożliwym”, pisały niemożliwym! Te same dłonie napisały pierwszy raz w życiu pierwsze! Napisały do niej, napisały, gdy mój umysł już płonął ogniem każdego bolesnego lata!

W styczniu 2021 roku przed moimi urodzinami, uratowała mnie, ta co „Oswoiła” moją samotność. Ta po której dłońmi z ognia pisałem żywy wiersz! Ta, która trwa przy mnie do dziś i z którą przetrwałem lato 2021. Jednak lato owego roku starało się jak mogło dotrzymać tradycji i chociaż zapach jak każdego roku powracał, smak powracał, uczucie samotności wracało choćby wtedy, kiedy szło się wieczorem z pracy do domu, chociaż nie było się i nie jest się samemu, to wszystko wracało, mieszało w głowie.

Razem z Mili odczarowywaliśmy tę porę roku i nawet nieźle nam to wychodziło. Pod koniec lipca śmierć nie zjawiła się pod oknem i pod koniec sierpnia też nie zjawiła się ta co kusi zbyt krótką suknią. Jednak przez wrzesień ostatnie podrygi, kroki pożegnalne, tańce lata odczuwalne były, jakby wściekła i zawiedzona dziewczyna na plecy wskoczyła i pazurkami po twarzy mściwe rysunki tworzyła! Udało się od ponad 10 lat przetrwać lato nie umierając, nie będąc porzuconym przez ŚMIERĆ i przygarniętym przez śmierć! Nie było łatwo bo nocami drżały szyby w oknach, ale była ona przy mnie, tak żywa jak Żywe Słowa, które rodziły moje dłonie, co rysowały cieniutkie linie światła na jej ciele. Ciepło inne niż to sierpniowe, ciepło bezpieczne, jej ciepło, nasze ciepło! 

Pod koniec września zaczęły mnie strasznie boleć dłonie. Przy mojej chorobie bóle stawów, mięśni, kości to normalny objaw. Czasem jest znośnie, a czasem nie idzie wytrzymać i nie wychodzi się przez ból z łóżka. Dzięki eksperymentalnej kuracji i leczeniu biologicznemu jest z moim zdrowiem dużo lepiej. Krew przestała lecieć wodospadem, a ból ciała jest na tyle mały, że idzie się przyzwyczaić i żyć. Jednak dłonie i palce rąk zaczęły boleć ostatnio co raz mocniej. Czyżby zemściła się panienka lato, że nie należą już do niej? Czyżby ostatni urok rzucony na moje dłonie nim porwie ją jesienna mgła?

Początek października zaczął się wizytami u lekarzy i badaniami. Pierwsze wyniki wskazują na RZS (reumatoidalne zapalnie stawów). Pomyślałem, że do kompletu z moim WZJG i depresją to naprawdę będzie teraz mocny zestaw, a jak na jedną osobę to już trochę jednak za dużo! 

Dłonie bolały mnie tak mocno, że podawanie ręki na przywitanie sprawiało mi ból. Pisanie listu sprawiało ból, zwykłe czynności sprawiały mi ból, a co dopiero praca! 

Lato nie żyje! Mamy jesień i zjawił się deszcz, który nadał jednolity kolor światu, to jakim cudem moje dłonie lśniły z bólu jak zbłąkane świetliki?! Co robią porzucone dzieci lata w postaci świetlików w jesiennej mgle?

Czy te dłonie, nadal delikatne, muszą mieć cały czas o czym pisać? Czy poezja, ta bezlitosna piękność w czarnej sukni, musi mi sprawiać ból? Przecież tylu poetów pisuje bez bólu i żyją długie lata bez choćby dolegliwości starczych lat! Co się tak na mnie uparł ten duet w czarnych sukniach, ten piękny duet, który tańczy walca pod Drzewem Niczyim - panienka śmierć i panienka poezja! Za co mnie tak kochają, tak silnie do bólu i jakby z zazdrości obdarzają moje dłonie swoją miłością, wierszem żywym, co cierpieć musi? Co tym dziewczynom winny jestem, bym ciepła co koi i miłość mógł dotykać tylko przez ból? 

Wracałem po 22 z pracy, w której zaciskałem przez całą zmianę zęby z bólu, by dać radę wykonywać czynności i cóż, tak wygląda praca w fabryce, która karmi, jak głosi tekst starej piosenki, i która pożera bez litości. Karmi, bo na nic innego nie starcza, a trzeba do niej wracać za dnia i nocy, by żyć, by kupić leki, a w tych niepewnych czasach niesprawność do pracy z powodu chorób, oznacza brak pracy niestety! I tak przez ostatni czas długo mnie w niej nie było.

Także wracałem do domu, czując jeszcze gasnący zapach perfum lata, jakże uparcie się utrzymywał na opadających liściach, już żółtych skórach kasztana. W półmroku, który rozcinało ciepłe światło latarni, zatrzymałem się i patrzyłem na swoje dłonie. Pod nimi umierające liście jak włosy martwej dziewczyny. Pomyślałem, że kiedyś, a może i nawet nie w tak odległej przyszłości, moje dłonie będą tak jak te liście wyglądać, aż w końcu znikną wchłonięte przez czarny wiersz. Póki co tutaj są, bolące, ale nadal żywe i wracają do domu, wracają do Ciebie, do tej co jest przy mnie, a którą i tak Tęsknię! 

Nocą pisałem list do Krzysztofa Szymoniaka, wyszło jakieś 10 stron śladów biograficznych, skraplanych atramentowym bólem. Potem zacząłem rozmyślać o moim spotkaniu autorskim we Wrzesińskim Ośrodku Kultury, które odbyło się 10 września 2021 i o fotografii jaką wykonał wtedy moi dłoniom Michał Sobczak. Musiał to dostrzec, ujrzeć to samo co moje oczy, kiedy portretował "twarz poety".

fot. Michał Sobczak

Wspominając ten wieczór ogarniał mnie smutek. Dlaczego smutek zasiał się tamtego wieczora, a tej nocy rozkwitł? Na pierwszym moim w życiu spotkaniu autorskim, na którym pokazałem żywą Tęsknotę w postaci książki, rysunków i siebie samego zabrakło wielu bliskich mi osób! Niedużym ziarenkiem piasku w moje oko był brak jakichkolwiek przedstawicieli władzy miasta, chociaż niektórych zna się osobiście, a w mieście, w którym się urodziłem i nadal żyję nie jestem anonimowa osobą. Jednak chyba nie mieliby się czym pochwalić, skoro książkę wydałem sam, rysunki oprawiłem sam, wystawę ułożyłem sam, plakaty zrobiłem oraz rozwieszałem po mieście sam, a nawet prowadzący spotkanie był, że tak powiem, też mój, a więc nie mieliby do czego pozować podczas robienia zdjęć dla prasy. Szkoda tylko, że nie pomyśleli sobie o tym, jak to prawił prowadzący spotkanie Krzysztof Szymonika, że "Piotr to wasz człowiek, wasz poeta, a wy, całe miasto jesteście jego rodziną" i chociaż z tego powodu ktoś mógł się pojawić. Odwieczną patologia jest brak zainteresowania i wsparcia przez władze miasta dla lokalnych twórców i trudno mi to zrozumieć! Może to banalne i naiwne z mojej strony, ale przecież bardzo ludzkie i każdego z nas dotykają takie myśli, każdego!

Zasmucił mnie też brak ludzi z miasta, którzy są blisko literatury czy też szeroko pojętej sztuki. Tak samo koledzy i koleżanki ze środowisk fotograficznych, z którymi znam się od lat i bywałem często na ich wernisażach i nie tylko. Brakowało też lokalnych poetów i świetnych ludzi, których znam mniej lub więcej i sami działają twórczo w mieście. Najbardziej jednak smuci brak bliskich przyjaciół, nawet bardzo bliskich, a przecież był to cholerny piątek, wieczór, po szkole, po pracy...!

Jestem przecież jednym z was, szarym przechodniem, gościem z aparatem w ręku, typkiem, którego spotykasz w Wrzesińskim Ośrodku Kultury, a tak że na ławce w parku. Kolesiem z baru, a także organizatorem czy autorem wystaw, ale przede wszystkim, jak Krzyś mówił, jestem wasz, wasz od urodzenia, bo urodziłem się tu i tu mieszkam, i praktycznie wszystko co robię związane jest z tym miastem, wami!

fot. Michał Sobczak

Martwych dłoni nikt nie chce dotykać, to dlaczego nie pochwycisz jeszcze żywych drogi czytelniku, kolego, przyjacielu i ty, znajomy z widzenia i ty, nieznajomy!? Gdy przyjdzie mi portret poety w ziemię schować, nie przynoście kwiatów, jak prawi jeden z moich wierszy, a bliscy niech napiszą do mnie list prawdziwy i wrzucą do dziury, w chłodne ramiona, nadal młode dłonie moje i już jaśniejsze bo wolne od bólu. Niech ksiądz nie zjawia się, bo tego sobie życzę, bo bliżej mi do drzew niż do jakiegokolwiek kościoła i religii. Polityka i władza niech milczy zaś, jak milczy i teraz! Wracam do domu ze zdjęciami rentgenowskimi dłoni i patrzę w ten portret jak dziecko w matkę. Próbuję zrozumieć, a nawet i dostrzec, gdzie tam ukrywają się słowa nim spłyną przez palce na kartkę, gdzie tam między kośćmi pływa śmierć i dlaczego te kości, stawy, mięśnie, żyły, skóra nie mogą spokojnie pochwycić książki i być posłuszne? Dlaczego widzę jak lśniące żyły, co jak nitki marionetek wędrują od palców wprost do serca, a tam zarządza nimi mała czarna plamka, którą ciebie nie obdarzono przyjacielu, przyjaciółko?!

Czy wiersz pisany odręcznie boląca dłonią będzie nosił inny ślad krwi? Czy po latach rękopis też będzie cierpiał? Czy szaleństwo bycia poezją ma granice? Czy cierpienie to jedyny pokarm dla moich kwiatów poezji? Krzysztof Szymoniak w jednym ze zdań w odpowiedzi na mój list Pisze tak: "Ty zbierasz ciemność i cierpienie, choć siejesz dobro, poezję, miłość i genialne kadry fotograficzne. Ponieważ refleksja o takim stanie rzeczy dzielisz się ze mną, poczuwam się do obowiązku przechowywania tych listów, aby kiedyś (jeżeli los pozwoli) dać literackie świadectwo Twojego ŻYCIA, twojej DROGI per aspera ad astra... (przez cierpienie do gwiazd)

dłonie 

ich wnętrze wypełnione czarną krwią 

skóra nadal młoda 

krusząca się skała słów pod nią 

piszące dla Śmierci 

dotykające życia 

nieśmiałe 

delikatne 

naiwne i dziecięce 

zmęczone 

znikające 

na fotografii w barwie życia 

na fotografii w barwie śmierci 

czasami drżą

czasami dają schronienie 

zakrywaj twarz 

podpierają zmęczoną głowę 

podnoszą trupa 

płaczą plamiąc drewnianą podłogę 

gdyby pewnego dnia nie mogły utrzymać długopisu 

gdyby pewnego dnia nie miały sił pochwycić aparatu fotograficznego 

nie podasz już swojej dłoni 

nie odpiszą już na list którego nie napisałeś 

którego i ty nie napisałaś   

Odkładam długopis czule, dłoń prawa otula lewą i siedzę tak chwilę na kanapie. Pokój wydaje się zimny i ciemny, gdy jesteś w nim przy mnie, wtedy ciepłe światło zdobi nasze skóry. Nagle z mojej głowy wydobywa się muzyka, która nakazuje mi wstać, wyciągnąć płytę i włączyć utwór Limboskiego - "Czarna noc duszy". Jakże tej nocy ten utwór jest przerażający, nigdy więcej być jego bohaterem, nigdy! Potem włączam Organka – „Czarną madonnę” , przeszywa tak samo mocno za każdym razem, ta modlitwa , ta skarga, to proszenie, ta próba przekonania by ocaliło nas coś, co nas niszczy. Drżą mi dłonie, przygniatam je poduszką, układam głowę i spaceruję pod waszymi oknami, sen nie przychodzi. Budzi mnie znowu ból, ale wydaje się już nie tak silny, a może to ciągłe przyzwyczajanie się do niego obdarza nas taką cudną iluzją? Wstaję z łóżka i idę do drugiego pokoju, w którym mieści się moja pracownia. Sięgam po aparat i nieśmiało się uśmiecham, mówiąc do siebie w myślach „Dłonie trochę bolą, ale mam siłę go trzymać, zdjęcia mogę robić, jeszcze nie czas…” Dotykam swoje fotografie i rękopisy, ten cały bałagan, który stworzyłem, który tworzy mnie. Z wielką czułością i radością dotykam wszystkiego, jakbym składał na wszystkim podpis, nadawał imiona swoim dzieciom, a odczuwalny ból próbuję sobie upiększyć myślami, że dzięki niemu to wszystko jest jeszcze bardziej żywe! Tak staram sobie to wszystko wynagradzać i wtedy jeszcze bliżej mi do źródła samego siebie.

Po kolejnych badaniach i wizytach w Szczecinie, gdzie co miesiąc przyjmuję trzy zastrzyki leku biologicznego, mój stan nieco się polepszył. Powoli ból dłoni z dnia na dzień zaczął maleć. Wykluczono na szczęście też RZS, co ucieszyło mnie bardzo! 

Wracając pociągiem ze Szczecina wpatrywałem się w migoczące światło, co jak klatki taśmy filmowej wyświetlały się w przedziale wagonu na drzwiach. Uniosłem dłoń tak, aby ta projekcja zdobiła ten kawałek ciała, tak ważny człowiekowi w poznawaniu świata i opisywaniu go. Zastygłem, jak mi to się często zdarza i jak odurzony wpatrywałem się w swoją migoczącą dłoń. Miałem wrażenie, że ten puls światła tworzy muzykę, którą mogę nie tylko usłyszeć, ale i ujrzeć. Pomyślałem też wtedy, jak cudnie, że można unieść dłoń, nawet gdyby bolała, to nadal jest cudnie, że można unieść ją, bo przecież ile to cudnych dłoni już nie możemy poczuć, nie możemy przywitać! 

Dłoń matki, co głaszcze do snu, dłoń ukochanej co chroni przed samotnością, dłoń przyjaciela, co pomaga, dłoń człowieka, co czuje, dłoń poety, co portretem jest! Z tymi myślami wracałem do domu po raz kolejny uniesiony tym, jak niezwykłe jest zwykłe życie! "Gdyby pewnego dnia moje dłonie nie miały siły utrzymać długopisu, a ból sprawił, że nie mogłyby pochwycić aparatu fotograficznego, to wtedy będę wiedział, że czas już wyjść do nowego życia." Słyszę te słowa w mojej głowie i czasami słyszę je, gdy patrzę w Twoje oczy, gdy leżymy naprzeciw siebie w moim pokoju i ciepłe, złote światło delikatnie kładzie się na Twojej skórze. Słyszę te słowa, to zdanie i zmieniam je dzięki Tobie i jakże żywe bardziej wtedy się staje. 

"Gdyby pewnego dnia moje dłonie nie miały siły utrzymać długopisu, a ból sprawił, że nie mogłyby pochwycić aparatu fotograficznego, to wtedy będę wiedział, że wystarczy ułożyć je w Twoje, by nadal żyć”.

Jesteś moim Żywym Wierszem i najpiękniejszą fotografią, Ty, co oswajasz mój ból, Ty, co nie mogę przestać o Tobie pisać! 

Ostatnio gdy patrzyłem Ci w oczy widziałem w nich dmuchawce zbudowane ze złotych nitek światła. Były piękne i tak wyraźne, ostre, a moje oczy widziały je dokładniej i dokładniej, jakby w nie wchodziły! Każdą nitkę, tak cudnie pulsującą , przewodzącą krople światła widziałem całym sobą! To nie mogło się mi wydawać, to musiało być prawdziwe, to było prawdziwe! Chciałbym zamieszkać w Twoich oczach, gdy przestanę mieszkać na zmęczonej matce deszczem ludzi. Z dość długimi przerwami pisałem to, co teraz czytasz, kimkolwiek jesteś. 

Trudno orzec, czym jest ta wypowiedź pełna przeskoków w czasie, poetyckich zatraceń, wspomnień. Trochę list jest to, trochę proza jest to, trochę dziennik i trochę wiersz, a wszystko to dłonie robotnika spisały, te dłonie co portretem są, te co, kochana mówisz, że piękne i bez czasu są. Nie potrafię na nie patrzeć tak jak Ty. Dla mnie są bardziej lustrem pamięci, drzwiami, przez które wychodzą słowa, przez które wychodzi poezja. Dla mnie są zwierciadłami światła, co obraz kreują, są posłańcami serca, w którym czarna nieśmiertelna plamka nieustannie wiruje. Spójrz na swoje dłonie! Nie są wieczne, ale tę wieczność mogą tworzyć, zostawiać ślad, który nie przeminie! Dotykać i ufać zmysłom, bo dzisiaj w tym dziwnym świecie namacalność jest magiczna. Patrzę na fotografię, którą zrobiłem używając moich dłoni, którą wywołałem, używając własnych dłoni, która oprawiłem używając własnych dłoni. Podpisuję ją moją dłonią, zostawiam ślady mojego istnienia, a sam obraz jest nie tylko fotografią tego, co widziały moje oczy, serce, ale również portretem moich dłoni, który zapamięta czułość i wrażliwość ich, delikatność, miłość i ból. Tak rodzą się moje dzieci pod postacią wierszy i fotografii, tak rodzi się portret - nie fotografa, nie poety, a człowieka.